List od Czytelniczki: "Nad polskim morzem płacę więcej za dorsza niż za tuńczyka w Chorwacji"

Wybrałam się na długi weekend nad Bałtyk, myśląc, że skoro jesteśmy nad morzem, to może w końcu zjem coś świeżego w rozsądnej cenie. Mówiąc szczerzę, nie wierzyłam w te wszystkie "paragony grozy".
Tak zdziwionej miny nie miałam dawno. Za usmażonego dorsza - który, jak się dowiedziałam od kelnera, był z mrożonki - zapłaciłam 117 złotych. Dla porównania: rok temu w Chorwacji, w restauracji nad samym morzem, filet z tuńczyka kosztował mnie równowartość 60 złotych.
Nie mogę pojąć, jak to możliwe, że w kraju, który ma dostęp do Bałtyku, płacę więcej za mrożoną rybę niż za świeży tuńczyk w kultowej Chorwacji. Najgorsze jest to, że nie mam pojęcia, ile finalnie wyniesie rachunek, bo ryba jest ważona i dopiero wtedy wbijana na paragon. Więc, zanim powiedzie, że "trzeba było czytać menu" - czytałam. A i tak byłam zaskoczona.
Żeby jakoś kontrolować koszty, musiałam uciekać się do zamawiania porcji dziecięcych. Mam paragon, który mnie przeraża - za dwie porcje dziecięce dorsza zapłaciłam 117 złotych. To znaczy, że jedna porcja dla dziecka kosztowała prawie 60 złotych!
Nie jestem skąpa, ale gdy porcja dziecięca kosztuje tyle, ile całodzienny budżet na jedzenie w niektórych krajach, to chyba coś jest nie tak. Boję się nawet pomyśleć, ile kosztowałaby porcja dla dorosłych. I to w zwykłej budzie ze stolikami na dworze, a nie restauracji. Jedzenie z papierowych talerzyków kosztowało podobnie, co moja kolacja z mężem w knajpie.
Wiem doskonale, że nikt mnie nie zmusza do jedzenia w tych restauracjach. Widzę cennik, podejmuję decyzję. Ale nadal nie rozumiem tej logiki cenowej. Jesteśmy nad polskim morzem, mamy połowy, a ja płacę więcej niż za egzotyczne ryby w zagranicznych kurortach.
Gdy widzę, że za dwie porcje dziecięce płacę ponad sto złotych, to zastanawiam się, czy w ogóle ma sens jedzenie nad morzem w restauracjach. Może lepiej pakować kanapki?
Z wyrazami szacunku, Anka z Poznania