List od jednej z Mam: Moje życie legło w gruzach

Nie chce mi się jeść, żyć i dłużej udawać że jest dobrze, że daję radę, że jestem szczęśliwa. Moje życie to zbiór porażek, jedna goni nastepną, a największą jestem ja sama.
List od jednej z Mam: Moje życie legło w gruzach
fot. istock.com
07.09.2021
Katarzyna Lemanowicz

Witam. Zdecydowałam się na ten list, ponieważ muszę w końcu komuś się wyżalić. Zbierałam się do tego już od roku, ale "w 4 oczy"  porozmawiać z kimś nie mam odwagi, poza tym nie mam takiej osoby, której mogłabym się zwierzyć. Wiem, nudny i oklepany temat, ale ja naprawdę muszę. To może zacznę od początku, od momentu kiedy  moje życie zaczęło runąć. Kiedy miałam 11 moja mama nagle zmarła, co się okazało od dawna chorowała, ale nikomu się nie przyznała.

Moje życie legło w gruzach - list czytelniczki

Mój tato całkowicie się załamał, ratował się na początku alkoholem, jednak kiedy to nie okazało się skuteczne na 7 długich lat uciekł za granicę, zostawiając mnie i mojego (wtedy) 4 letniego brata samych pod opieką cioci.

Mijały dni, tygodnie, lata aż w końcu postanowiliśmy z bratem sprowadzić ojca do nas lub namówić go żeby zabrał nas do siebie. Wrócił, jednak bardzo szybko tego żałowałam, ponieważ nie dość, że wciąż nadużywał alkoholu to próbował wykorzystywać mnie seksualnie, a mojego braciszka stale bił - wszystko  zdawało się idealnym powodem, aby dostać porządne lanie (nawet zbyt głośne oddychanie czy też mruganie).

Zobacz więcej: Gdy nie masz sił oddychać. Depresja - choroba duszy czy ciała?

W liceum poznałam fantastycznego chłopaka (a przynajmniej tak mi się zdawało), był miły, troskliwy, opiekuńczy i bardzo związany ze swoją rodziną. Byłam w Nim tak ślepo zakochana, że nie zauważałam (lub nie chciałam zauważyć) jakim jest naprawdę, a wielu ludzi ostrzegało mnie przed nim, m.in. mój ojciec.

Po 4  latach sielanki wdarła się do Naszego związku rutyna, oddalaliśmy się coraz bardziej od siebie, stawaliśmy się sobie obcy, każde z nas mało osobne życie. Nie było NAS był On i ja. Jednak rok później nasze życie (a na pewno moje) stanęło do góry nogami - ciąża. Pierwszy nasz dylemat - co dalej? On chciał aborcji, ja nie dopuszczałam tej myśli do siebie. Widziałam tylko dwa rozwiązania:

  • urodzę i wychowamy maleństwo razem, jakoś sobie poradzimy, 
  • urodzę i sama wychowam maleństwo.

Na szczęście postanowił zostać z nami (choć teraz przeklinam ten dzień), całe długie 9 miesięcy jego rodzina użalała nad Nim, że on niegotowy, nie da rady, a moja wizja "szczęśliwej rodziny" coraz bardziej oddalała się.

Zobacz więcej: Czy nasze dzieci są po prostu... wredne?

Dzień po dacie planowanego porodu trafiłam do szpitala ponieważ nie czułam ruchów dziecka. Spędziłam tam kolejne 2 tygodnie, a mój już wtedy narzeczony, wykorzystywał czas gdy mnie nie było - imprezując na całego ze znajomymi nie przejmując się w najmniejszym stopniu tym co się ze mną dzieje. Przez mój cały pobyt w szpitalu odwiedził mnie 5 razy i za każdym razem gorzko płakałam. W końcu po 3 próbach wywołania porodu - ruszyło!

Smutna kobieta

fot. istock.com

Moje szczęście nie miało granic jak miałam już regularne, mocne skurcze, dzięki KTG słyszałam serduszko maleństwa i nic się dla mnie już nie liczyło, tylko to abym w końcu mogła przytulić mój malusieńki skarb. Jednak po 13 godzinach pomimo skurczy (już bez kroplówki od dłuższego czasu) brak rozwarcia, tylko 3 cm. Koszmar powrócił, zaczęłam się denerwować, załamywać, poddawać. Lekarze postanowili zakończyć to cesarskim cięciem. Zgodziłam się od razu, zgodziłabym się na wszystko, żebym tylko w końcu miała maluszka ze sobą - przy sobie.

Tak więc o godzinie 19:45 poprzez cc przyszła na świat moja śliczna córeczka. 4 dni później wróciliśmy do domu i było dobrze, za dobrze.

On stwarzał pozory przeszczęśliwego, zakochanego po uszy ojca i narzeczonego. Dbał o Nas, kochał. Miałam wszystko czego tak bardzo od dawna pragnęłam, upragnioną szczęśliwą rodzinę, wzięliśmy ślub kościelny, tego samego dnia też ochrzciliśmy córeczkę.

Lecz moje szczęście nie może zbyt długo trwać. Kiedy córka miała coś ok. 6 miesięcy mój ukochany mąż stracił pracę (nie ma jej do dziś a minęło już półtora roku) i zostało nam tylko mój zasiłek macierzyński. Musieliśmy zamieszkać z jego rodzicami. To był kolejny błąd. Teściu nawet mnie wspierał, pomagał mi, opiekował się wnusią abym mogła zjeść śniadanie lub posprzątać mieszkanie, ale teściowa była koszmarna, wręcz nie do zniesienia.

Zawsze byłam nieidealna, nieperfekcyjna i wszystko co najgorsze

Córka tylko zakwiliła a ona już stała za moimi plecami jak jakiś kat i stale pytała co ja robię temu dziecku, że płacze. Wszystko co bym nie zrobiła było złe, wręcz karygodne, a ja tak bardzo chciałam jej pokazać że potrafię dobrze się zająć dzieckiem, że mogę być że umiem być dobrą mamą. Na próżno. Jej zdaniem kompletnie nie nadawałam się na gospodynię, żonę a tym bardziej matkę! Pewnego dnia nie wytrzymałam i wyraziłam swoje zdanie na głos (długo nie mogłam uwierzyć że to zrobiłam) i się zaczęło "pranie brudów" na forum publicznym. Efekt był taki że spakowałam siebie i córkę i wyniosłam się do ojca.

Ku mojemu zdziwieniu mąż poszedł za nami. Brat odstąpił swój pokój dla naszej trójki a sam zamieszkał z ojcem w tym samym pokoju. I znów było dobrze, czułam że pomimo wszystkiego jestem w odpowiednim miejscu, czułam się bezpiecznie. Zaczęłam dochodzić do siebie, po ok. 2 miesiacach od przeprowadzki znów się zaczęło. Serio? Czy to jakiś żart? Niestety to była rzeczywistość szara i okrutna.

Mąż zaczął się wymykać z domu na całe dnie, niejednokrotnie nie wracał na noc, a jak już był w domu to tylko ciałem bo duchem był daleko od nas. Zaczął coraz częściej kłamać, oskarżać mnie o dziwne rzeczy, zaczął ukrywać telefon i oprócz tego cały czas "wisiał na telefonie", kłótnie zaczęły się coraz częściej, aż doszło do tego że dzień bez kłótni dniem straconym. Na początku kłóciliśmy się o pieniądze, których coraz bardziej nam brakowało, później  było tylko gorzej.

Smutna kobieta

fot. istock.com

Aż mój mąż, mój ukochany dla którego odcięłam się od świata, poświęciłam mu wszystko, oskarżył mnie o głodzenie dziecka i przemoc wobec niej. Wtedy coś we mnie pękło. Ne, to nie było coś, TO BYŁ CAŁY MÓJ ŚWIAT!

Coś we mnie umarło, załamałam się i każdego dnia pogrążałam się w tym coraz bardziej. Czułam odrazę do męża, do seksu musiałam się zmuszać a nawet traktowałam to jak mój cholerny małżeński obowiązek. Każdego dnia mąż sprawia że coraz bardziej go nienawidzę, ba! Siebie również i to bardziej niż jego. Stanęłam w czarnym punkcie, spadłam na samo dno. Nienawidzę siebie pod każdym aspektem (wyglądu, bycia taką nieidealną, nieperfekcyjną, żoną, najgorszą matką na świecie, bycia aspołeczną). Czuję się niepotrzebna córeczce, mężowi oraz wszystkim którzy są wokół mnie. Mam wrażenie że im tylko zawadzam, jestem zbędnym balastem którego trzeba się pozbyć.

I dobija mnie to, że mój "mały wielki skarb", największa miłość na świecie do cioci (siostry męża) mówi częściej MAMO niż do mnie, że na jej widok aż piszczy z radości i nie odstępuje jej wtedy na krok. W takich sytuacjach moje serce rozpada się na drobniusieńkie kawałeczki.

Zobacz więcej: Dlaczego związek wystarczająco dobry jest lepszy od idealnego?

Dlaczego go nie zostawię i nie zawalczę o swoje i dziecka szczęście? Ze strachu. Boję się że odbierze mi dziecko, moją córeczkę. Nie przeżyłabym tego. Boję się że zostanę sama, sama zdana na siebie, tak samo jak wtedy, gdy zmarła moja mama. Wiem, śmieszny paradoks, boję się zostać sama, pomimo że i tak jestem sama.

Nic nie czuję, żadnych uczuć, coraz częściej przeklinam dzień w którym dowiedziałam się o ciąży, w którym poznałam mojego męża i powierzyłam mu swoje zaufanie, miłość. Nie chce mi się wstawać do dziecka, zajmować się nią - przecież ona bardziej kocha ciocię skoro mówi do niej mamo. Nie chce mi się jeść, żyć i dłużej udawać że jest dobrze, że daję radę, że jestem szczęśliwa. Moje życie to zbiór porażek, jedna goni następną, a największą jestem ja sama.

Nie wiem gdzie popełniłam błąd, czy to przez to że moja mentorka, najwspanialsza mama jaką mogłabym sobie wymarzyć, moja mamusia odeszła kiedy wchodziłam w wiek dojrzewania i nie mogła pomóc mi pójść inną ścieżką, lepszą? Pomimo, że już jej nie ma ze mną 15 lat, to wciąż kocham ją najmocniej na świecie i z roku na rok brakuje mi jej coraz bardziej, a szczególnie teraz kiedy przydało by mi się jej dobre słowo, rada, pomoc, obecność, teraz kiedy moje życie legło w gruzach, stało się potężną porażką, drwiną losu, nic nie znaczy...

Polecane wideo

Komentarze (1)
Ocena: 5 / 5
gość (Ocena: 5) 08.09.2021 01:03
U, no słabo, nie zazdroszczę.
odpowiedz
Polecane dla Ciebie