"Pół cichej minuty" - list czytelniczki

"Pytam o co chodzi, dlaczego moje dziecko nie płacze? Nikt mi nic nie odpowiedział." - przeczytajcie list Joli...
A więc jestem szczęśliwą mamą dwójki synów. Między moimi dziećmi jest 18 miesięcy różnicy. Starsza pociecha ma już skończone prawie 2,5 roku, a młodsza 10 miesięcy.
O pierwsze dziecko z mężem staraliśmy się już przed ślubem, bezskutecznie... Minął jeden rok i potem drugi od zawarcia związku małżeńskiego, a maluszka jak nie było tak nie było... Z tego powodu były też nieprzyjemne komentarze ze strony rodziny, a zwłaszcza teściów. Postanowiliśmy rozpocząć leczenie. Zgłosiliśmy się do ginekologa, dostałam skierowanie do szpitala, tam też po wykonaniu usg, które wyszło prawidłowo, wypisane zostało kolejne skierowanie na Poznań do specjalistycznej kliniki. Według zaleceń lekarskich zapisaliśmy się na konsultację w bardzo odległym terminie. Tam też miał być wyjaśniony nasz problem z zajściem w ciążę.
Jednak przewrotność losu mile nas zaskoczyła, w końcu na teście ciążowym pokazały się upragnione "dwie kreski".
Z ogromnym szczęściem i łzami w oczach dzwoniłam do kliniki by odmówić wizytę u specjalisty. Poszłam do lekarza potwierdzić test. Cieszyliśmy się przeogromnie, nasza Pani doktor potwierdziła obecność dzidziusia, dodała jednak, że żebym donosiła szczęśliwie upragnioną ciążę, muszę leżeć.
Zrezygnowałam z pracy, by móc dać szansę sobie i dziecku, o którym tak marzyłam. Chodziliśmy na kontrole co 2 tyg., na USG, słuchaliśmy nasze maleńkie serduszko na KTG, z niecierpliwością odliczaliśmy dni do porodu, którego strasznie się bałam. Jako pierworódka niewiele wiedziałam jak to wszystko wygląda. Po wielu rozmowach z mężem podjęliśmy decyzje o porodzie rodzinnym, tak bym czuła się pewniej i bezpieczniej.
Była sobota, 39 tydzień ciąży, nasz synek daje o sobie znać, że chce pojawić się na świecie. Pakujemy się z mężem i jedziemy do odległego szpitala. Na sali przedporodowej, gdzie zostałam umieszczona, zbadano mnie ginekologicznie, okazało się, że rozwarcie jest na 2 cm. Położna z lekarzem postanowili wziąć mnie na salę porodową. Leżałam w bólach, asystował mi wiernie mąż i położna. Minęła tak sobotnia noc.
Niedziela rozpoczęła się obchodem z ordynatorem, który arogancko pyta mnie, kiedy w końcu urodzę? Akcja porodowa zatrzymała się na 4 cm, były bóle bez rozwarcia. Mąż widząc moje zmęczenie, łzy i ból poszedł do ordynatora z zapytaniem "co dalej będzie i kiedy urodzi się nasze dziecko". Ordynator poklepał męża po ramieniu i powiedział, że ma być spokojny i jechać do domu. Mnie przewiozą na salę przedporodową, dadzą środek nasenny, żebym odpoczęła. A o dziecko ma się nie martwić, bo jest monitorowane na KTG. Tak też było.
fot. istock.com
Po całej ciężkiej sobotniej nocy i niedzieli w końcu zasnęłam w bólach. W poniedziałek rano obudziła mnie położna, widząc zieloną wkładkę narobiła paniki przed lekarzami. Zaniepokojona zadzwoniłam do męża, by szybko przyjechał, bo chyba jest coś nie tak. W tym czasie podano mi oksytocynę i przewieziono na blok porodowy. Lekarz przebił pęcherz płodowy z zielonym płynem. Po przyjeździe męża akcja porodowa była już rozwinięta. Po kilku godzinach na bloku porodowym prócz męża i położnej, pojawili się inni ginekolodzy, ordynator ginekologii i pediatrii.
Zaniepokojona parłam z całych sił, słysząc w oddali, że tętno mojego syna zanika, bo jest owinięty pępowiną, że jeszcze trochę i będą ciąć i że mają jechać po inkubator.
W pewnym momencie poczułam ciepło i ulgę... w końcu przestało mnie boleć... lecz nic nie słyszałam... totalna cisza zapanowała na bloku, nikt nic nie mówił, tylko jakieś bieganie...Położna szyła co miała do zszycia, mąż zaniemówił... Pytam co jest grane, dlaczego moje dziecko nie płacze? Nikt mi nic nie odpowiedział.
W końcu słyszę z pokoju obok płacz mojego synka. Ze łzami w oczach, przez mgłę widziałam oddalające się moje dziecko w inkubatorze.
Po kilku godzinach poszłam na pediatrię zobaczyć moje szczęście. Serce z żalu mi pękało, widząc maleńkie dziecko, bo 2490 g z wbitymi igłami w maleńkie rączki i nóżki. Z mężem usłyszeliśmy diagnozę: ciężka zamartwica okołoporodowa, niedotlenienie, hipokalcemia, niska masa urodzeniowa, wrodzone zapalenie płuc, w skali APGAR 3.
Całą noc przepłakałam z żalu, że dostałam szansę od losu i byłam bliska jej utracenia. Z stresu nie pojawił się pokarm w piersiach, był to mój kolejny powód do płaczu. Po 7 dniach dostałam moje dziecko do piersi po raz pierwszy. Czułam ogromną miłość i odpowiedzialność za tak małą istotkę, którą pokochałam od pierwszych chwil już pod moim sercem. Lekarz wprowadził leki ototoksyczne, nie mówiąc czym to skutkuje. Za całą zaistniałą sytuację i ciężki poród ordynator obwinił mnie, gdyż twierdził, że miałam nadciśnienie ciążowe, o którym nic nie wiedziałam. Jedna z położnych obwiniała mnie za brak pokarmu, mówiła, że jestem złą matką, bo nie karmię swojego dziecka. Załamałam się i popłakiwałam po kątach, każda zmiana wenflonu u synka była dla mnie ogromnym cierpieniem.
Po 2 ciężkich tygodniach dla mnie i synka wyszliśmy do domu z zaleceniami wizyt u specjalistów, gdyż leki podane w inkubatorze mogły powodować utratę wzroku lub słuchu. Do tego też doszło wzmożone napięcie mięśniowe i rehabilitacja. Noce były ciężkie i nieprzespane, bóle brzuszka, kolki i ogromny płacz. Przebrnęliśmy przez rehabilitacje, gdyż groził synkowi niedorozwój ruchowy, przez poradnie neurologiczne, okulistyczne i audiologiczne. Wizyty były stresujące, baliśmy się o diagnozę, że syn będzie kaleką. Jednak i teraz przewrotność losu nas zaskoczyła.
Po tak ciężkich przeżyciach i doświadczeniach okazało się, że mamy śliczne zdrowe dziecko. A na dodatek okazało się, że jestem ponownie w ciąży. Przez szczęście jakie ponownie nas spotkało, górę poniosły emocje i lęk przed tym wszystkim co doświadczyliśmy przy pierwszym porodzie i dziecku. Wielokrotnie nocami płakałam i modliłam się do Boga patrząc w półmroku na śpiącego synka, by moje drugie dziecko nie doświadczyło tego bólu co pierwsze. Z wielkim ciężarem mówiłam, by zabrał je już teraz do siebie niż miałabym patrzeć na kolejne cierpienie...
Jednak Bóg chciał byśmy mieli drugiego syna. Tak mijały miesiące, termin porodu zbliżał się coraz bardziej, zajęta wychowywaniem pierwszego malucha, starałam się jak najmniej wspominać ciężkie chwile. Pokochałam nowe życie, które we mnie się rozwijało. Nocami rozmyślając i modląc się błagałam, by Opatrzność nad nami czuwała. Chciałam, by mój synek miał kogoś w życiu, gdyby zabrakłoby mnie lub męża.
Z takim też nastawieniem pojawił się 41. tydzień prawidłowo rozwijającej się ciąży. Ponownie podjęliśmy decyzję o porodzie rodzinnym, pojawiliśmy się w tym samym odległym szpitalu, na tym samym bloku porodowym co przy pierwszym dziecku. Ze strachu przed szpitalem odwlekałam wyjazd z domu jak tylko było to możliwe. Było mi ciężko rozstać się z starszym synkiem i po raz pierwszy pozostawić pod opieką babci, do momentu wyjazdu na porodówkę byliśmy nierozłączni. W końcu bóle były tak silne, że zdecydowałam pojechać z mężem. Całą drogę modliłam się o siły, żeby to wszystko przetrwać bez komplikacji.
I przy drugim dziecku poród był ciężki, bo maluszek był wysoko, nie chciał zejść do kanału, były bóle bez rozwarcia. Pomoc i otucha męża w tak ciężkich chwilach byłą nieoceniona, a zwłaszcza wtedy, gdy lekarz dyżurny nie należał do najmilszych. Po 12 godzinach od przyjęcia na porodówkę przyszedł na świat nasz drugi synek, apgar 10, waga 3770 g. Płakałam ze szczęścia.
Jak tylko się urodził z kilkanaście razy pytałam męża i położnej czy go widziała i czy jest zdrowy? Z dumą, szczęściem i niedowierzaniem słyszałam, że mój synek jest zdrów i niedługo go przytulę. W końcu wtuliłam swojego skarba w siebie, przystawiłam do piersi, spokojnie i delikatnie ssał, aż w końcu zasnął u mego boku. Radość moja i szczęście pokonały strach przed cierpieniem. Odzyskałam spokój duszy i marzyłam o powrocie do domu. Po pięciu dniach opuściliśmy szpital. W domu czekał na mnie mój starszy synek. Zaakceptował swojego braciszka.
Nowo narodzony maluch spał i jadł, rekompensując nam wszystko. Cały czas, gdy o tym myślę, mam łzy w oczach. Wiele razy patrząc na synka myślę, że wywalczył sobie życie na tym naszym świecie. Wiem, że gdyby podejście lekarzy było inne, los mojego starszego syna potoczyłby się innym, łatwiejszym torem, a ja spodziewając się kolejnego dziecka byłabym mniej wystraszona tym, co nas znowu może spotkać. Dlatego też postanowiłam opisać nasze losy, to co spotkało mnie ze strony lekarza, jak mój syn mógł zapłacić życiem za brak profesjonalizmu i ludzkiej życzliwości.
Mam uraz psychiczny po tym wszystkim co przeżyliśmy, trzymam swoje dzieci pod "kloszem", by jak najmniej cierpienia doznali w życiu. Wiem, że nie przeżyję ich życia za nich, ale to" pół cichej minuty" pozostawiło ogromną ranę w mym sercu.
Jesteśmy szczęśliwą rodziną, mamy dwóch kochanych, zdrowych, rozrabiających synów. Każdego dnia budząc się rano, dziękuję Bogu za to, czym mnie obdarzył i proszę, by nie poddawał nas więcej tak ciężkim próbom.
Przeczytaj również: