Moje małżeństwo jest skończone przez... dziecko - list czytelniczki!

Kiedy rodzi się dziecko, świat wywraca się dla wielu z nas do góry nogami. Od momentu porodu jesteśmy nie tylko odpowiedzialni za życie małego człowieka, chociaż to na nim głównie początkowo skupiamy swoją uwagę. Cierpi często na tym nasz związek i relacje z innymi ludźmi. Warto na to zwrócić uwagę, zanim będzie za późno - jak w przypadku naszej czytelniczki.
Miałam 23 lata, kiedy poznałam swojego przyszłego męża. Szybko zaczęliśmy być parą, po roku zamieszkaliśmy razem, snuliśmy plany na dalsze życie. Nie było w nich jednak miejsca początkowo na dziecko. A jednak kilka tygodni po ślubie dowiedziałam się, że będziemy rodzicami. On ucieszył się bardziej niż ja. Ja długo wychodziłam z szoku.
Zanim zdążyłam się otrząsnąć, moje ciało zaczęło się zmieniać. W międzyczasie jeszcze na szybko kupiliśmy większe mieszkanie, kredyt i remont w jednym - byliśmy wykończeni, ale podniecenie i ekscytacja mojego męża dawała nam namiastkę szczęścia. Chyba czułam się szczęśliwa, przynajmniej dlatego, że on był.
Ciąża pod koniec zaczęła być trudna, szczególnie psychicznie. To był pierwszy moment kryzysowy. Narzekałam, dużo. Płakałam też sporo. On na początku wykazywał się ogromną troską, ciągle się mną zajmował, chodził ze mną do lekarza. Pomagał mi bardzo w tych trudnych chwilach. Czułam, że jesteśmy w tym razem w 100%. I mimo, że czasami słyszałam, że jestem egoistką i jak mogę narzekać na naszego syna, to jakoś dawaliśmy razem radę. A jednak po porodzie mój mąż przerzucił się na naszego syna. Wiem, to egoistyczne. Ale bardzo brakowało mi tego, do czego zdążył mnie przyzwyczaić. Do czasu, troski, czułości. Byłam bardzo na dalszym planie, więc odpowiedziałam tym samym.
fot. istock.com
Kolki nas zabijały, nie spaliśmy oboje. Kłóciliśmy się o bzdury - niewyrzuconą pieluchę, wysypkę na plecach, brak zrobionego obiadu. Czułam się wykończona. Mały za dnia spał sporo, więc mój mąż oczekiwał, że dom będzie ogarnięty, rachunki popłacone, zakupy i obiad same się zrobią. Im więcej jednak zbierało się nieprzespanych nocy, tym było gorzej. Wręcz namacalnie się staczaliśmy, a kłótnie narastały, jak odkładane w przyszłość niewyleczone przeziębienie. Wiesz doskonale, że uderzy Cię ze zdwojoną siłą w najmniej odpowiednim momencie, a mimo to i tak odkładasz to na potem.
Nawet nie wiem, kiedy przestaliśmy mieć czas dla siebie. Nie zadbaliśmy o czułe gesty, skończyła się między nami chemia. Nikomu też nie chciało się pracować nad tym, by była. Więc zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu. Zjadła nas codzienność. Byłam już żoną, nie ukochaną. Nie wiem też po której kłótni się złamaliśmy na tyle, że od czasu do czasu jego spanie na kanapie stało się dla nas normą.
Między nami jest chłód, nie potrafimy ze sobą rozmawiać. Proponowałam terapię, ale się nie zgodził. Nie chce też ze mną rozmawiać, chociaż gorączkowo pragnę chociaż zamienić kilka słów. Czasami w nocy go przychodzę przytulić, jak śpi. Czuję się wtedy tak, jakby nadal było między nami jak kiedyś. Rano jednak znowu jest w naszym domu Grenlandia. Od kilku tygodni nawet się nie kłócimy, bo są o to samo zawsze i tak samo się kończą, więc... po co próbować?
Staś ma 2 lata, a ja myślę o rozwodzie. Podejrzewam też, że on kogoś ma. Nie wyobrażam sobie rozwodu, ale chyba nie ma już innego wyjścia. Jak myślicie? Czy powinnam walczyć? Czuję, że sama odchodzę od zmysłów!"
Przeczytaj również: