Epidemia orzeczeń w szkołach. Nauczyciele nie kryją frustracji

W polskich szkołach podstawowych liczba uczniów z orzeczeniami skoczyła z około 166 tysięcy do 182 tysięcy w ciągu zaledwie roku. To wzrost o prawie 16 tysięcy dzieci, który stawia nauczycieli przed coraz większymi wyzwaniami.
Epidemia orzeczeń w szkołach. Nauczyciele nie kryją frustracji
Epidemia orzeczeń w szkołach. Nauczyciele nie kryją frustracji Fot. Dariusz Gorajski / Forum
25.09.2025
Aneta Zabłocka

Orzeczenia miały być narzędziem pomocy - dokumentami otwierającymi drzwi do specjalistycznego wsparcia i dodatkowych zajęć. W praktyce coraz częściej stają się papierami pełnymi ogólnikowych zapisów, które nauczyciele muszą realizować bez odpowiednich narzędzi i czasu.

Jak pokazuje doświadczenie pedagogów, zalecenia w orzeczeniach często powstają według schematu "kopiuj-wklej". Powtarzalne sformułowania i błędy w podstawowych danych, jak mylenie płci dziecka, świadczą o mechanicznym podejściu do tworzenia dokumentów.

"Żeby uczeń nic nie musiał, wystarczy zaświadczenie za 600 zł i wszyscy w szkole będą go już tylko wspierać" - mówi jedna z nauczycielek w rozmowie ze Strefą Edukacji.

Problem wzajemnie sprzecznych zaleceń

W pojedynczej klasie nauczyciele muszą pogodzić przeciwstawne zalecenia. Klasycznym przykładem jest sytuacja, gdy wszystkie dzieci z orzeczeniami mają siedzieć w pierwszej ławce. Ale problemy są znacznie poważniejsze - gdy jedno dziecko ma się często ruszać, a inne potrzebuje stabilności i ciszy.

Realizacja takich sprzecznych wymagań w ramach jednej klasy staje się niemal niemożliwa. Nauczycielka, która wcześniej wnikliwie czytała zalecenia, przyznaje: "nigdy nie znalazłam tam niczego, co realnie pomogłoby mi w codziennej pracy".

Nieskuteczne zajęcia dodatkowe

Najwyższa Izba Kontroli alarmuje, że w 80 proc. kontrolowanych szkół zajęcia wynikające z orzeczeń prowadzone są w sposób mało atrakcyjny. Skutkuje to:

  • niską frekwencją uczniów,
  • częstą rezygnacją z zajęć,
  • brakiem zaangażowania ze strony dzieci,
  • negatywnymi ocenami poziomu zajęć przez samych uczniów.

Zajęcia korekcyjno-kompensacyjne, logopedyczne czy dydaktyczno-wyrównawcze często nie odpowiadają rzeczywistym potrzebom dzieci. Opinie związane z dysleksją rozwojową traktowane są jako narzędzie do obniżenia wymagań na egzaminach, a nie jako punkt wyjścia do systematycznej pracy.

Nauczyciele zostają sami z problemem

Prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz podczas wrześniowego protestu nauczycieli podkreślał skalę wyzwań: "W szkolnictwie powszechnym funkcjonuje ponad 70 proc. uczniów z orzeczeniami. Bardzo często nauczyciel zostaje sam w klasie 20-30-osobowej, gdzie dziewięcioro czy dziesięcioro dzieci ma orzeczenia albo opinie" - cytuje wypowiedź Strefy Edukacji.

Do tego dochodzą dodatkowe obowiązki. Od nauczyciela wymaga się dziś, by był nie tylko pedagogiem i dydaktykiem, ale także psychologiem, terapeutą, rozjemcą w konfliktach rodzinnych - tłumaczył Broniarz.

System zrzuca odpowiedzialność na szkołę

Epidemia orzeczeń nie oznacza nagłego wzrostu liczby dzieci wymagających pomocy. Problem polega na tym, że dokument staje się substytutem systemowych rozwiązań. W teorii każde orzeczenie to pakiet gwarancji i praw, w praktyce - ciężar organizacyjny złożony na barki pojedynczego nauczyciela.

NIK zwraca uwagę, że poradnie psychologiczno-pedagogiczne koncentrują się na wydawaniu opinii i orzeczeń, a nie na terapii czy faktycznym wsparciu uczniów. To oznacza, że dzieci dostają papiery, ale nie otrzymują realnej pomocy.

Prezes ZNP podkreśla konieczność współpracy wszystkich stron: "Jeśli ktoś nie radzi sobie ze swoim jedynakiem, nie można wymagać, by nauczyciel radził sobie z trzydziestką takich jedynaków".

 

Źródło: Strefa Edukacji

Komentarze
Ocena: 5 / 5
Polecane dla Ciebie